sobota, 27 lipca 2019

Jak w Polsce umrzeć na raka

Dziś historia tak smutna, że płakać to mało.
15-letnia dziewczyna chora na serce potrzebuje 3 milionów złotych, aby żyć. Operacji zagranicznej NFZ nie pokryje, bo kogo obchodzi polski chory obywatel? Czasem ludzie (pracujący, bo leniom jest wszystko jedno) zastanawiają się, gdzie podziewa się kasa ze składek na leczenie.
To ja wam powiem gdzie jest ta kasa, w następnym wpisie.

U lekarza pierwszego kontaktu pojawia się pacjent z chorymi zatokami. Lekarz leczy go 3 miesiące zmieniając antybiotyki. Trwa to od listopada do lutego.
Poprawy prawie nie ma, więc pacjent udaje się do laryngologa aby skończyć raz na zawsze z chorobą. Prywatnie - bo na NFZ czekałby pół roku.
Jest marzec.
Prywatny laryngolog widzi polip i zaleca jego usunięcie. Pacjent dzwoni do szpitali wykonujących ten zabieg i dowiaduje się, że owszem, polip mu usuną, ale za cztery lata. Jeśli za tydzień, to ta przyjemność kosztuje od trzech do dziewięciu tysięcy. Przy założeniu, że dziewięć tysięcy nie jest górną granicą, ponieważ nie wiadomo jak duży jest polip i jak umiejscowiony, zatem startujemy z poziomu trzech tysięcy ale generalnie to nie wiadomo.
W międzyczasie u pacjenta następuje wytrzeszcz oka - ni z tego ni z owego. Pacjent wraca do lekarza pierwszego kontaktu i dostaje skierowanie do szpitala.
Jest 4 kwietnia.
Jedziemy.
Szpital Bielański - rekomendowany dla tego obszaru mieszkańców. Po czterech godzinach od zarejestrowania, gdy obsłużone zostały TRZY osoby, w tym dwóch pijanych z rozbitymi pyskami, decydujemy się na ewakuację. Jest godzina 21, pani rejestratorka mówi, że nie odda nam skierowania, bo już zostało zarejestrowane i szluz. Nie odda i tyle, takie przepisy, pacjent teraz powinien tkwić na SOR do oporu, aż ktoś łaskawie zawróci sobie nim głowę. Decyduję, że niech sobie to skierowanie wsadzą, jedziemy do szpitala MSW na Wołoskiej. Dlatego tam, bo pracuje tam moja siostra. Na SORze właśnie. Na szczęście jest na dyżurze, bierze mojego pacjenta pod swoje skrzydła. W ciągu godziny człowiek jest zarejestrowany i ma zrobione badania krwi, ma też skierowanie do laryngologa bo akurat tu jest dyżur laryngologiczny dla Warszawy a ma przecież zdiagnozowany polip. Tyle szczęścia mamy.
Dyżurujący lekarz zagląda do nosa pacjenta i zamiera. Pyta, kto postawił diagnozę o polipie. Mówię, że laryngolog przyjmujący prywatnie, w przychodni w Błoniu pod Warszawą. Lekarz (okazuje się potem, że rezydent) nie może w to uwierzyć. Padają słowa: laryngolog musi odróżnić polipa od innych guzów, nie ma inaczej". Zamieram. Lekarz zostawia pacjenta na oddziale, bo rano będzie biopsja guza. Do dziś jestem dozgonnie wdzięczna panu doktorowi Łukaszowi Krawcowi, który jako jeden z nielicznych zajął się pacjentem tak, że absolutnie nie mam zastrzeżeń. O godzinie 24 z minutami, byliśmy po wszelkich możliwych konsultacjach z okulistyczną włącznie. Pani doktor z okulistyki szpitala MSW - wielki szacun za wnikliwe badanie, naprawdę!
Ale to nie koniec bajki bo powoli zaczyna się horror. Po kilku dniach od biopsji, kiedy to pacjent zostaje wypisany (po kroplówkach, z zapisanymi lekami, z wklęsłym z powrotem okiem), wraca do domu. Dostajemy info, że wyniki biopsji będę za niecałe dwa tygodnie, bo wynik ma być na cito. Wszyscy trochę boją się, że to guz złośliwy. Mijają dwa tygodnie i wyników nie ma. To musi potrwać widocznie, więc jeździmy niepotrzebnie na dwie zaplanowane przez lekarza z oddziału wizyty, tydzień po tygodniu. Za każdym razem musimy się zarejestrować przez przychodnię. Osobiście bo przez telefon nie wolno. Za każdym razem czekamy trzy, cztery godziny aby łaskawie ktoś nas przyjął. O kolejności przyjmowania pacjentów oczywiście decyzuje lekarz, wchodzą zatem pacjenci prywatnych ubezpieczeń (Medicover i inni), wchodzą rozbite nosy z podchmielonymi ich właścicielami, wjeżdżają pacjenci przywiezieni z innych oddziałów na konsultacje. Oprócz nich czekają ludzie po wykonanych operacjach laryngologicznych i ci, którzy czekają na wyrok. Jak mój pacjent. I to wszystko kłębi się w tych samych godzinach: od 9 do  oporu.... bez ładu i składu, przyjmowani jak bądź i nie do końca wiadomo wg jakiego klucza. Oprócz klucza lekarskiego. Za trzecim razem, po oczekiwaniu które trwało ponad 4 godziny decydujemy się jechać do domu. Pacjent nie najlepiej się czuł, upał jak licho, lekarze poszli na stołówkę, nikt nic nie wie, sekretarki jak w letargu. Cały czas nie ma wyników. Bo był długi weekend majowy...no tak, przecież choroby biorą wtedy urlopy i jadą na Mazury...
Jest maj.
Dzwonię do siostry, opowiadam co i jak. Ta zaś idzie do zakładu patomorfologii. Okazuje się, że... materiał leży i czeka, chyba na lepsze czasy. Po interwencji badanie w ciągu tygodnia jest zrobione. Znów konsultacja czyli wizyta w klinice. Za każdym razem bierzesz urlop w pracy bo ktoś musi tam chorego zatargać, za każdym razem płacisz 5 zeta za godzinę parkingu bo szpital w Polsce ma zarabiać a nie leczyć. Przyjeżdżam jak szybko się da. Pani sekretarka w klinice mówi, że... wyniku nie ma. Ja wynik już mam na komórce, widzę, że neuroblastoma olfactory. Pani sekretarka nie ma. Ja mówię, że już jest. W systemie. A ona, że ma niewydrukowany, bo oni dzwonią do pacjentów wtedy, kiedy dostają papierową wersję... XXI wiek, cyberprzemoc, wszędzie komputery. A u nas czekają na wydruk... pacjent ma czas, najwyżej umrze.
Okazuje się, że olfactory neuroblastoma to nowotwór... wieku dziecięcego (tak wyczytałam na zagranicznych stronach dla lekarzy). Nie jest to jakiś wybitny nowotwór, szybko się go kiełzna i po krzyku.
W spzitalu zakładają kartę DILO - słynny projekt chyba jeszcze ministra Arłukowicza. Karta ma otwierać wszystkie drzwi i przyśpieszać wszelkie działania, przeskakiwać kolejki. Potem okaże się, że pierdu pierdu.
Dobra, wyznaczają datę konsylium, aby ustalić jak leczyć, bo to jednak nowotwór. Z tym, że materiału lekarz rezydent za mało pobrał i nie wiadomo, czy guz ma inne ogniska... Biopsję trzeba powtórzyć... Kurrrrwa... sześć tygodni wożenia się w tę i z powrotem i biopsję powtarzamy, bo generalnie nie wiadomo... Każą przywieźć pacjenta, pobierają materiał i każą wypierniczać. Pacjent z rozcharatanym nosem i tamponadą wraca do domu. Bez leków, oprócz przeciwbólowych, ale jednocześnie z wynikiem konsylium, że guz będzie leczony na onkologii w szpitalu MSW.
Dostajemy skierowania i każą nam iść i zapisać się do:
- przychodni chemioterapii/radioterapii
- przychodni onkologicznej
tego samego szpitala.
Jakby nie można było od razu zapisać tego człowieka, komputerowo (oj!), bezpośrednio przez sekretariat kliniki otolaryngologicznej.. Ależ nie! Pacjent musi sam...
Idziemy. Klinika onkologii jest w oddzielnym budynku po drugiej stronie kompleksu. Ale nie tak prosto! W klinice tej znajduje się rejestracja, która zapisuje tylko do przychodni chemioterapii. Rejestracja onkologiczna jest w innym budynku. Po kilkunastu minutach latania jak z pieprzem po całym terenie szpitala MSW namierzam rejestrację onko - jest skitrana w łączniku między budynkami. Nie jest to łącznik pomiędzy kliniką onko a pokojami przychodni, skądże! po prostu tam było miejsce na jedną rejestrację...Logiczne przecież, że chory onkologicznie ma siłę jak tur żeby latać w tę i we w tę aby poznajdować wszystko, wystać w kolejce i pozapisywać się gdzie trzeba. Żeby była jasność: mój pacjent został posadzony z opiekunem na jakichś krzesłach i miał czekać, bo raczej po biopsji guza nie bardzo nadawał się na takie latanie tu i z powrotem. Latałam ja, jestem zdrowa, więc mogę. Nie wiem jak to robią samotni, schorowani ludzie, pewnie nie robią i spokojnie umierają na SORze. Albo w domu.
Historia kołem się toczy. Po oczekiwaniu na wizytę u radiologa dostaję telefon: dostaliśmy nowe wyniki drugiej biopsji i niestety, ale tamten wynik nie został potwierdzony prosimy o przyjazd natychmiast do szpitala.

24 maja.
Cała w strachu jadę. Z pacjentem. Na miejscu słyszymy wyrok: to czerniak, umiejscowiony w płacie czołowym, w MSW nikt takiego nie leczył, nie znają się, nie mają możliwości, kierują do Centrum Onkologii, dają "płytki" z materiałem z biopsji i niech pacjent szybko leci zapisać się w kolejkę do leczenia. Mętlik w głowie, czerniak, centrum onkologii...co robić? Dobra, mam tam przyjaciółkę z lat dziecięcych, dzwonię, dziewczyna załatwia wizytę na oddziale leczenia raka głowy i szyi. Na dziś, wsiadaj i przyjeżdżaj. Inaczej będziesz czekać do 3 miesięcy, takie terminy.
Dlaczego klinika otolaryngologii, po rozpoznaniu czerniaka nie może automatycznie zapisać pacjenta do odpowiedniego lekarza w centrum onkologii i przekazać (online - o jezu, wiem, że to XXI wiek i przesadzam). Nic z tego, bujaj się pacjencie chory śmiertelnie, bo nie ukrywajmy, czerniak to shit.
5 czerwca.
Wsiadam i jadę do CO. Lekarz żąda płytki, wyciągam płytki z materiałem nowotworowym. On otwiera szeroko oczy i chce płytkę ale z tomografią głowy! Kuźwa, nie dali mi tego w szpitalu... jestem durniem, mogłam przewidzieć, że będzie chciał coś innego, dobrze, na jutro ma być płytka plus skierowanie od... lekarza pierwszego kontaktu, aby już wdrożyć pacjenta oficjalnie. Dziś nic nie powie bo nie widzi guza, jutro mam przyjść o godzinie 10 do doktora X do gabinetu 19.
Wracamy pędem do szpitala MSW po płytę z tomografią, cały czas zastanawiam się co się jeszcze może przydać... kurwa, nie jestem lekarzem, jestem magistrem ekonomii, nie leczę nowotworów!
Lekarz pierwszego kontaktu na szczęście jest, zna pacjenta, wypisuje skierowanie na telefon, wieczorem podjeżdżam pod przychodnię i odbieram karteczkę, która jutro okaże się karteczką źle wypisaną, skierowanie ma być do przychodni leczenia nowotworów głowy i szyi a lekarka wypisała do kliniki leczenia nowotworów głowy i szyi.
Następnego dnia pani z recepcji nadyma się i gdyby nie odręcznie napisana kartka od lekarza u którego byliśmy wczoraj - nieoficjalnie, w sposób "przez zaplecze", gówno byśmy załatwili. Nadęta pani powiedziała, że niestety, ale MUSI nas zarejestrować bo nie może podważyć karteczki od doktora Y. Później pan doktor Y obrazi się, gdy skrytykuję jego postępowanie w stosunku do pacjentów... A babcia mi mówiła, że obrażają się tylko kuchty i pokojowe. Jak widać doktory takowoż.
Podczas pierwszej wizyty u dr X, wszyscy są mili, doktor ok, zajrzał do nosa, przejrzał wyniki i ... tu nastąpił mój błąd: oddałam wszystko co zabrałam z MSW w tym DWA odmienne: pierwszy z rakiem którego chcieli leczyć w tamtym szpitalu czyli z neuroblastomą i drugi z melanomą czyli czerniakiem. Ups. Aby zacząć leczyć należy wykluczyć któryś z wyników. Potrzebne "szkiełka". YES! Mam szkiełka! oddaję ochoczo. No, trzeba poczekać na wyniki jakieś 3-4 tygodnie.... takie cito dla pajcentów z nowotworem... z kartą DILO, którą mają wszyscy pacjenci Centrum Onkologii. Ale w międzyczasie trzeba zrobić tomografię płuc i jamy brzusznej aby wykluczyć przerzuty. Dostaję skierowanie i ... listę miejsc gdzie najszybciej zrobią tomografię. A czy centrum nie ma tomografu? No ma, ale trzeba długo czekać, dłużej niż gdzie indziej.
Kurwa mać.
Po zadzwonieniu w kilka miejsc poddaję się i dzwonię do MSW. Ok niech pacjent przyjeżdża, bo akurat zwolniło się miejsce o 7 rano. Bomba, jedziemy.Niestety tę radość szybkiego załatwienia badania przygasi potem jego wynik ale wcześniej wydarzenia z aktywacji guza.
Tomografię robimy i wynik będzie za kilka dni. Spoko, mamy prawie  4 tygodnie bo czekamy na wynik badania z patomorfologii cetrum onkologii.

Oficjalnie mój pacjent jest pacjentem CO, ale nie do końca, leczenie się nie zaczęło. Jedynie czekanie. Ale zaczął się problem.
Pewnego dnia, podczas tych 4 tygodni oczekiwania na wynik (znowu), pacjent dostaje mocnego krwotoku. Wzywamy pogotowie. Dyspozytorka pyta czy możemy pacjenta sami zawieźć na dyzurujący SOR. Jak? Kto? Ja? ręce mi się trzęsą, z człowieka leci jak z kranu, ja wiem, że w głowie ma wielkiego guza złośliwego. I ja mam go wieźć na SOR? I to gdzie! Poza Warszawę gdzieś po drugiej stronie Wisły, pewnie ze 100 km od nas. Bo my mieszkamy pod Warszawą... tam gdzie niegdyś Chopin o wierzbach tworzył. Nie dałam się i pogotowie przyjechało. Stwierdzili bardzo wysokie ciśnienie i stąd krwotok. Wsadzili w nos tampon z adrenaliną (zapytałam co wkładają bo żaden się słowem nie odezwał), dali pod język captopril i już. Pytam czy muszę jechać do szpitala bo człowiek ma guza w głowie. Panowie na to: jak pani chce.
A jak ja chcę? Piątek rano, w Warszawie o tej porze jest sajgon. A ja powinnam na SOR laryngologiczny jechać. Te 100 km przez zapchaną stolicę... Decyduję się na MSW. Jest bliżej, to tylko czterdzieści kilka kilometrów. Znają tam pacjenta, w końcu leżał tam w szpitalu, mają pełną dokumentację, wiedzą, co mu jest i łatwiej będzie mu pomóc. Przyjeżdżamy a tam: nie ma dyżuru laryngologicznego. I co z tego, ze się tu leczył, będzie czekał tak długo jak inni, jaka karta DILO, jaki pacjent szpitalny, nie jest pacjentem bo dostał wypis, jednym słowem: spier* na drugą stronę Wisły, tam jest dyżur. Albo czekaj kilka godzin. Wizja jazdy 100 km z chorym człowiekiem mnie przerasta, zostajemy na SORze MSW. Czekamy kilka godzin i dostajemy się znowu na oddział na którym pacjent leżał. Lekarki go poznają, wyjmują tampon z nosa, znowu leje się krew.
No to damy adrenalinę. Ale już była adrenalina, pogotowie dało. Co? Nie wolno adrenaliny trzymać długo w nosie bo grozi to martwicą!
Zakładają tamponadę z jakimś innym specyfikiem. Zapamiętuję o adrenalinie w nosie.
Jednocześnie lekarki informują, że lepiej w sytuacji krwotoku udać się jednak na dyżur laryngologiczny bo w momencie gdy będzie potrzebny zespół do operacji to taki zespół ma tylko szpital dyżurujący. No tak, ale ten człowiek ma guza nieoperacyjnego, czeka na chemię albo radioterapię. Poza tym, co oni robią w momencie. gdy coś złego dzieje się z człowiekiem, który jest u nich na oddziale? Wiozą na obcy SOR? Pitu litu.

Po dwóch dniach sytuacja się powtarza. Znowu krwotok, znowu pogotowie. Tym razem każą nam jechać na SOR, nie chcą dotykać nosa, nic ruszać ani zmieniać, niech zobaczy laryngolog. Oni oczywiście pacjenta nie mogą zawieźć bo nie ma zagrożenia życia. Jasne.
Jedziemy na dyżur laryngologiczny, szpital Czeniakowski.
Wchodzimy, tłumaczę, że pacjent z czerniakiem, karta DILO, krwotok.
Czekamy tylko 3 godziny. Przed nami przyjmują rozbite nosy pijanych gości i porozcinane łby. Mój czerniakowy pacjent czeka. Ma czas. Aż do śmierci.
Przyjmuje nas młodzieniec przed trzydziestką, rezydent, jeszcze bez specjalizacji. Nie zagląda do nosa, boi się wyjąć opatrunek przez który cieknie krew, czyta papiery o nowotworze i dzwoni na oddział bo nie wie co dać, on by dał jakiś lek na krzepliwość. Z drugiej strony słuchawki słyszy potwierdzenie o dobrym wyborze. Gówno dobrym, jak się potem dowiem.
Pacjent dostaje .. co? tak! captopril pod język, antybiotyk (żeby się w nosie bakteria nie rozwinęła) i leki na większą krzepliwość krwi.
Nie wiem co ze mną jest nie tak, ale poziom zaufania do tego młodzieńca był na tyle wątły, że zadzwoniłam do siostry do MSW z pytaniem kiedy ma dyżur. Jutro. Mówię co i jak. Przyjeżdżaj rano.
Zapakowałam chorego do samochodu - nie wiem który już raz i pojechałam do znanych laryngologów. Dzieki siostrze nie czekaliśmy dłużej niż kwadrans. Lekarz z laryngologii oczywiście poznał pacjenta. Złapał się za głowę gdy zobaczył leki i natychmiast kazał odstawić ten na krzepliwość.
Okazuje się, że pacjenci z guzem złośliwym, np. czerniak mają tendencję do zakrzepicy i taki lek bardzo mocno zwiększa ryzyko śmierci. Antybiotyk trzeba już pobrać bo nie powinno się kuracji antybiotykowej przerywać. Zjada więc do końca paczkę chemii - praktycznie bez potrzeby. Leki zakrzepowe lądują w aptece, w śmieciach.
A miało byś tak pięknie: jakby co, to trzeba jechać na ostry dyżur laryngologiczny, bo inne szpitale w tym czasie nie mają pełnej obsady lekarskiej. Jak widać niektóre mają i co z tego? Nie znając pacjenta, czytając po łebkach dokumentację medyczną walą byki, które mogą kosztować życie. A przecież to ostry dyżur, pomoc w nagłych przypadkach. Ale jaki lekarz taka pomoc.

Zapytacie mnie: po diabła wozisz człowieka po jakichś SORach skoro to jest pacjent Centrum Onkologii? Ano dlatego, że CO nie ma tzw. pogotowia i nagłej opieki lekarskiej! Tam nie ma dyżurów i SORu! Tam się tylko doradza (poradnie) i leczy (oddziały). Oraz czeka - bo każdy pacjent z rakiem MA CZAS - na wizyty, na miejsce na oddziale, na serię chemii albo radioterapii, na wynik, na jeżdżenie w tę i z powrotem.
Pacjent onkologiczny w Polsce - CZEKA. Im ciężej chory tym dłużej. Może w międzyczasie umrze i nie trzeba będzie kasy wywalać.
To nie koniec historii.

Jest 26 czerwca.
21 jeden dni później druga wizyta w CO.
Wcześniej odbieram wynik tomografii. Serce mi zamiera, bo widzę w opisie przerzuty. Nie rozumiem niektórych sformułowań i określeń więc pytam wujka google. Znam agnielski więc od razu przeglądam doniesienia ze świata medycyny międzynarodowej. Już wiem, że jest bryndza, że jak czerniak rozsiany to jest słabo. Znajduję skróty i tłumaczę na polski.
Nie mówię pacjentowi o wyniku, nie potrafię mu powiedzieć, myślę, że onkolog zrobi to profesjonalnie: lepiej, w przystępny sposób. Zrobi tzw. kanapkę (ci co pracują w sprzedaży wiedzą o czym piszę). Po 3 godzinach  w poczekalni wchodzimy. Lekarz od razu informuje nas, że tutejszy zakład patomorfologii przez te 21 dni oglądał tzw. szkiełka i stwierdził, że nie wie co to za nowotwór i że potrzebuje jeszcze tzw. bloczków. I w związku z tym czekanie potrwa jeszcze dwa tygodnie, jak nie więcej.

Zaczęło się w kwietniu, jest koniec czerwca.
NOWOTWORU NADAL SIĘ NIE LECZY.

Otwieram szeroko oczy i pytam dlaczego od razu nie powiedziano mi o tych bloczkach, przywiozłaby je natychmiast, tego samego dnia! Otóż nie wiedziano, że szkiełka nie wystarczą. I ten wniosek wysnuwano przez 21 dni.
Co dalej stało się podczas wizyty. Otóż doktor przeczytał wynik i zakrzyknął dziarsko: ale tu są przerzuty! I spojrzał na nas. Pacjent zesztywniał, mi zrobiło się słabo. Aha. To w taki sposób meldujemy choremu, że ma przesrane. Bez komentarza. Co dalej? Ano nic. Doktor nie zbadał pacjenta, nie obejrzał nosa. Poczytał wyniki i kazał przywieźć bloczki, jak najszybciej. i zadzwonić. Za jakieś dwa-trzy tygodnie. A co przez ten czas? Nic. Czekamy.
Pacjent z czerniakiem i przerzutami ma czas. Dużo czasu. Aż do śmierci.
Przywożę bloczki. Zgadnijcie kiedy? Są w ciągu godziny. Oddaję w ręce sekretarki w poradni. Po tygodniu moja pracująca w Centum koleżanka dzwoni i mówi, że tych bloczków zakład nie ma. Niemożliwe bo zawiozłam. Sprawdza, sekretarka przysięga, że zaniosła. Znajdują osobę, której to dano. Gdzie są bloczki. Leżą. Ktoś coś robi? Badania? Cokolwiek? Nie, nikt nawet nie zajrzał. Pacjent chory na raka ma przecież czas.
Są braki kadrowe i do tego urlopy, pewnie czerniak też pojechał.
Pewnie lubi słońce.
Przyjaciółka naciska, żeby ktoś się w końcu za te bloczki zabrał, bo tu już nie ma czasu. Widzi mojego pacjenta, widziała go wcześniej, ma porównanie. Jest coraz gorzej.
Dobra, wynik będzie za tydzień. I jest, przyjaciółka wydeptuje ścieżkę, sama umawia następną wizytę, która ma dokłanie taki sam charakter jak poprzednia: lekarz nie bada pacjenta, oznajmia mu, że to jednak czerniak i że będzie leczenie, ale chemioterapia, gdyż umiejscowienie guza w płacie czołowym wyklucza działania chirurgiczne. Zatem zapisują chorego na 30 lipca do doskonałego specjalisty od leczenie czerniaka. Wychodzimy. Musimy czekać do 30, bo lekarz ma urlop, taki czas, on też musi odpocząć.
Szkoda, że czerniak nie odpoczywa. Widzę codziennie jego przyrost, widzę, jak rozsadza nos i tworzy guzy na czole, widzę codziennie nowe plamy na ciele chorego. Gdy nikt nie widzi wyję w poduszkę. Z bezsilności. Z bezradności.
JA JUŻ NIE CHCĘ CZEKAĆ, WSZYSCY DOOKOŁA MAJĄ CZAS, my nie mamy. Każdego dnia widzę jak słabnie, jak chudnie, jak z faceta silnego jak tur robi się wątła, bezradna istota. Jak muszę go potrzymać gdy wychodzi z samochodu. A przecież jeszcze pół roku temu zmieniał mi olej w samochodzie, był aktywny, kierował autem, chodził na spacery. Dziś ma zadyszkę gdy zejdzie po schodach. Ale mamy czas.

30 lipca usłyszymy pewnie datę rozpoczęcia chemii. Ciekawe czy będzie to następny tydzień, miesiąc, może kwartał... W końcu czekamy już 4 miesiące. Cztery zmarnowane miesiące.
Zastanawiam się, po jakie licho ja woziłam tego chorego człowieka na dwie ostatnie wizyty skoro ani nie dostał leków, ani nie został zbadany? Gapiono się tylko w papiery i wyniki. Pacjent siedział obok i był w zasadzie niepotrzebny. Mogłam spokojnie sama przyjechać taszcząc ze sobą dokumentację medyczną. Na to samo by wyszło a choremu oszczędziłabym tych podróży. Ba! możnaby to opędzlować telefonicznie! Ja wysyłam lekarzom papiery, tomografie i prześwietlenia a oni sobie to czytają i telefonicznie mówią, że czekamy.
Odliczam niecierpliwie czas bez leków, bez wsparcia, bez pomocy ze strony CO. Jeszcze trzy dni, ostatni weekend. Może w końcu zaczną go leczyć. Może w końcu ktoś mu pomoże. Człowiekowi, który praktycznie nie chorował całe swoje życie. Ciężko pracował, płacił składki zdrowotne, nie był leniem jak wielu z obitymi mordami, trafiającymi na ostry dyżur. Zasługuje na to, by go leczyć. Nie czekać. Bo on już nie ma czasu.
Zastanawiam się też, jak radzą sobie ci, którzy nie mają w szpitalu sióstr i przyjaciółek. Jak długo czekają? Może niedługo, bo śmierć wychodzi im naprzeciw szybciej niż lekarze z pomocą.
Czy to wina systemu? Procedur do dupy? Ludzi w ministerstwie zdrowia? Może bez fakultetów, magisteriów? Pojęcia? Może mają tylko dobre układy na Żoliborzu?
W zasadzie gówno mnie to obchodzi. Konstytucja gwarantuje a naród płaci tym, którzy podjęli się pracy w tych instytucjach.
I gówno mnie obchodzi, że nie ma pieniędzy - to zróbcie tak, by były - za to wam płacimy.
Gówno mnie obchodzi, że nie ma lekarzy - to zastanówcie się dlaczego, bo za to wam płacimy. Skoro gdzie indziej można, to u nas też. Przestańcie trwonić pieniądze a zacznijcie wydawać z sensem. O tym jak się wywala pieniądze polskiego podatnika napiszę w drugim wpisie, zobaczycie jak kasa przecieka przez palce.

Na koniec drugie resume: jak umrzeć na raka w Polsce? bardzo prosto: im trudniejszy przypadek, tym dłuższy czas oczekiwania, jakie to genialne, prawda?

Trzecie resume: wyobraźcie sobie, co działoby się , gdyby polski Mao zapadł na tę chorobę. Wszyscy profesorowie zostaliby spędzeni na konsylium a i wyniki biopsji byłyby po kilku dniach. Nie byłoby długiego majowego weekendu, ba! nawet urlopów letnich by nie było! Byłoby za to pospolite lekarzy ruszenie, zwożenie ich samolotami do Warszawy, leki stałyby na baczność na granicy gotowe wtargnąć do odpowieniej szpitalnej apteki. Oczywiście za darmo, dla wodza. Dla naszego wybawiciela. Dla bohatera wydarzeń wszelakich.
Lekarz na audiencję u wodza czekałby dłużej niż wódz na wyniki badań. I leczenie.

Widzę folwark zwierzęcy Orwella.

Fuj, tam są świnie.

Dziś zaczęły się torsje i krwawienia z nosa. Pogotowie odmówiło przyjazdu - nie ma zagrożenia, dzwonić do całodobowej przychodni... na wsi pod Warszawą, jasne.
Ale telefonistka w przychodni okazuje się w porządku, lekarz przyjeżdża w ciągu dwóch godzin. Wspaniały człowiek, który stwierdził: niestety, pacjenci onkologiczni w Polsce są pominięci przez system, funkcjonują w czarnej dziurze pozostawieni sami sobie. Lekarze zdają sobie z tego sprawę, ale nikt nic z tym nie robi.
Kurtyna.

środa, 17 kwietnia 2019

Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie czyli o strajku nauczycieli

Czytam i oczom nie wierzę... stada dorosłych tumanów gromko pohukują że się nauczycielom w dupach poprzewracało, że niech zmienią robotę jak im nie odpowiada, że dobrze mają, że ciągle wolne i mało godzin pracujo.... CBOS pokazał wynik sondażu  w którym 49% Polaków popiera strajk natomiast drugie 49% jest przeciw.

Zobaczcie, jak efektywną politykę propagadny prowadzi PiS.
Jak sumiennie, codziennie, kroczek po kroczku, NAS dzieli. Dzieli ludzi, którzy w 1989 roku obalili zły system polityczny, system w którym jedynie przy korycie było suto i bezpiecznie.
Byliśmy zjednoczeni, przynajmniej fasadowo, Polacy obalili system funkcjonujący w całej Europie wschodniej. Ruszyliśmy domino.
Poprzednim razem były to pospolite ruszenia w Polsce szlacheckiej, w XV wieku, potem powstania i wspieranie się w powojennej biedzie... zwarte, szlachetne społeczeństwo, które nie dało się zgermanizować ani zrusycyfikować.
A daje się robić w wała staremu dziadowi z warszawskiego osiedla dla pzprowskich prominentów...

Ludzie, którzy pamiętają czasy kolejek za papierem toaletowym, paszportów trzymanych w biurach milicji obywatelskiej, dziennika telewizyjnego z tak durną propagandą, że nawet tuman bez podstawówki nie mógł tego słuchać.
Teraz, ci sami ludzie klaszczą na konwencji pisu, gdy słyszą o dopłatach do krów, dzieci i świń.

Swoją drogą to strasznie słabe ustawić te trzy żywoty w jednej grupie, co?
Rozmowy w sklepie: ja mam świnię i troje dzieci, jakoś da się wyżyć a pani, pani Kowalska to ma raj: przy czwórce dzieci i trzech krowach... pozazdrościć inwentarza...
Czyli od dziś w inwentarzu mamy: dzieci, krowy i świnie... A skoro świnie i krowy do szkoły nie chodzą to po jakiego czorta dzieci mają chodzić? Czas tracić? Na łąkę się wyśle do pasania nieparzystokopytnych albo w redliny do pielenia.

I tak dochodzimy do wniosku: zlikwidować szkołę, niech zostaną same prywatne. Wówczas okaże się, że wiedza jest piekielnie droga.
Spójrzmy na ceny studiów na Uniwersytecie Harvarda, jednym z najlepszych na świecie. Tam wykładowca nie zarabia 600 euro... Wiedza kosztuje.
Ale pis o tym nie wie, bo tej wiedzy nie ma. Pis nauczył się poprzez obserwację, że najfajniej jest skłócić ludzi a potem ich otępić: ten co nie umie czytać i znaleźć informacji, nie umie też myśleć.
Czyli jest genialnym materiałem do bycia baranem w stadzie.Takie stado można doić do nieprzytomności... aż trafi się jeden, który nauczy się czytać... i zepsuje cały chytry plan. Albo będzie próbował. Wtedy powie się reszcie baranów, że ten oczytany jest zły, że się wywyższa i z pewnością nie szanuje innych a poza tym kradnie.
Nie ważne, że to kłamstwo, ważne aby go oczernić i doić stado dalej.

Rozumiecie mechanizm? Czy dalej jesteście w stadzie?

Pis plując najpierw na lekarzy (w dupach im się poprzewracało, za ratowanie zdrowia i życia ludzkiego chcą pieniądze - a można przecież dla idei samego ratowania pracować) teraz nadaje na nauczycieli: bo przecież nie szanują praw uczniów.
A czy ktoś szanuje prawo nauczyciela do godnej egzystencji? Nauczycieli, którzy formują mózgi nowych pokoleń, tworzą elitę tego kraju, są twócami fundamentu jakim jest myślenie, wiedza, rozwój. Bez tego będziemy stadem  baranów.
Tak było za sanacji: tylko szlachcic i ksiądz umiał czytać, bo po co chłopu wiedza?
Żeby wiedział, że się go wykorzystuje i doi?

No właśnie po to by wiedział, że się go wykorzystuje. I żeby sam podejmował świadome decyzje, czy chce być wykorzystywany czy nie.

Aby nasze dzieci były mądre i tworzyły mądre państwo - musimy mieć dobrych nauczycieli. Dobry nauczyciel nie będzie chciał żyć za 600 euro. Mając wiedzę, pójdzie z nią gdzie indziej. I zostaną sami byle jacy i będą uczyć byle jak. I będą tworzyć stado baranów a nie mądre, światłe pokolenia, które zadbają o to, by nigdy więcej ktoś taki, jak smutny staruszek z Żoliborza nie tyranizował całego narodu, by nigdy więcej elegancki prawnik z Gdańska nie mydlił ludziom oczu oszukując ich gdy oni mu klaszczą.

Takie mam marzenie.... ale Martin Luther też miał...

Do widzenia, głąby.

PS.: Rozmowy ludzi na zgniłym, rozwiniętym zachodzie, gdzie chętnie osiedlają się prawdziwi Polacy: gdzie teraz pracujesz? Aaa, założyłeś firmę i produkujesz podzespoły dla koncernu, opłaca się? Ja też pracuję ale dla kogoś, po 10 godzin czasami,, ale warto bo zarabiam dużo. Nie, nie siedzę na bezrobociu bo wolę sam o sobie decydować co chcę i jak chcę.

Rząd nie jest od tego aby utrzymywać ludzi z pracy innych ludzi (czytaj podatków). Każdy kto decyduje się na dzieci musi umieć je utrzymać, każdy kto kupuje świnie musi wiedzieć, że one jedzą i chorują i trzeba za to zapłacić we własnym zakresie. Czasy manny z nieba minęły. 
Poza tym: jeśli nawet spadnie to jak ją wyskubiecie z trawy

piątek, 25 stycznia 2019

Program Mama plus - fundacja o nazwie portfele pracujących znowu rozdaje

Tia.... wybory do europarlamentu za pasem, czas zatem najwyższy wziąć się za elektorat. Dziwne to, skoro ta Unia jest taka fe i be. Taka niedobra. Ale pensyjki europoselskie nie śmierdzą, prawda? Tam, gdzie zaczyna się kasa, kończy się konsekwencja.
Walczy zatem partia rządząca o głosy.
Walczy portfelami ludzi pracujących.
Jak zwykle posłowie rozdają NIE SWOJE pieniądze.

Ale przystańmy na chwilę i pochylmy się nad programem MAMA Plus.

Pani, która urodzi i wychowa conajmniej 4 dzieci otrzyma minimalną emeryturę.
Ok.
Jak dla mnie trójka dzieci to Sajgon a co dopiero czwórka... stąd moja dezycja o dwójce. Decyzja, u podłoża której leżała analiza mojej sytuacji na rynku pracy oraz utrzymania moich dzieci.
Nie oglądam się na żadną cudzą pomoc, jeśli chcesz liczyć na kogoś licz przede wszystkim na siebie.
Wiem ile kosztuje wychowanie, wykształcenie i wypuszczenie w świat dziecka. Dziecka, które sobie będzie radzić w życiu: zdobędzie fajną pracę dzięki której będzie szczęśliwe i niezależne. Nie będzie skazane na pomoc społeczną i innych ludzi.

Program Mama Plus zakłada, że ta co najmniej czwóka dzieci będzie pracować na jej emeryturę. Najniższą jaka jest przewidziana w systemie emerytalnym naszego kochanego kraju.
I to jest pierwsz policzek dla tych mam: moje drogie panie, waszą codzienną harówkę wyceniono na ochłap. Kwota pokazuje jak nieistotną pracę wykonujecie przy co najmniej czwórce dzieci. Jak byle jak to kosztuje. Przypatrzmy się bliżej problemowi: opiekunka za 8 godzin pracy w stolicy otrzymuje przynajmniej 1600 zł na rękę (takie ceny znalazłam w Warszawie). Za opiekę nad jednym dzieckiem. To ile będzie za czwórkę? Plus gotowanie, prasowanie, sprzątanie. Sprzątaczka bierze stówkę za dzień, kucharka - cholera wie. A jak masz jeszcze ogródek? Na moje oko wychodzi niezła pensja czyli najmarniej 3000 zł. Na rękę. Państwo zaś wycenia waszą pracę drogie panie na 1100 zł brutto czyli 934 złote na rękę.
Pomyślcie czy nie pocałować pana premiera w pazur za taką wycenę waszej pracy... Dostałyście w twarz. Takie jest moje zdanie.

A teraz druga strona medalu.
Matki, które wychowały... a jak będzie sprawdzane czy dzieci miały należytą opiekę? Czy były interwencje policji, czy dzieci były odbierane przez opiekę społeczną? Będzie jakiś rejestr należytej opieki? A jeśli tak to zgodzicie się na takie monitorowanie codzienności?
Matki, które rodzą, piją, nie dbają o dzieci wychowujące się na ulicy... te mamusie dostaną darmową emeryturę. Mamusie, które znęcają się nad swoim potomstwem bądź przyzwalają na to...

I trzecia strona medalu: kto na te mamusie zarobi? Podobno te ich dzieci. Okej ale jak? Skoro system emerytalny jest jasno określony: każdy pracujący ma SWOJE konto emerytalne, na którym zbierają się środki na indywidualną emeryturę każdego pracującego. To skąd na te matki?
To może powinno być tak, że dzieci z rodzin cztery plus będą miały podwyższone składki emerytalne dla swoch matek? Albo tatusiowe tych dzieci będą budować kapitał emerytalny swoich partnerek-multirodzicielek? Bo nie widzę powodu aby moja dwójka zarabiała na cudzą matkę. Bo nie widzę powodu aby z moich składek ta matka była opłacana. Tylko dlatego, że podjęła deyzję o byciu matką-polką-bohaterką-multirodzicielką? A ja, za to, że zdecydowałam świadomie o podwójnym rodzicielstwie z powodów ekonomicznych będę karana ograniczaniem mojego budżetu?
Bo moi drodzy, budżet państwa nie jest z gumy: jeśli zapłacimy rodzicielkom za rodzenie to zabierzemy komuś innemu. Czyli na przykład ograniczymy fundusze na szpitale, na inne emerytury (tych co pracowali nie jako matki sprzątaczki i kucharki w domach tylko jako sprzątaczki i kucharki u pracodawcy), na policję, na drogi, na szkoły.... Gdzieś, komuś trzeba zabrać aby dać matkom-rodzicielkom...

Jestem na tak dla takiego programu jeśli:
- dzieci oraz mąż lub ojciec dzieci będą odprowadzali specjalne składki na poczet emerytur matek-polek
- stawka tej emerytury nie będzie poniżej godności człowieka cięzko pracującego
- będzie funkcjonował system nadzoru nad prawidłowym rodzicielstwem czyli matki zaniedbujące dzieci nie będą potem wynagradzane - bo niby za co?

Jeśli jesteśmy w stanie stworzyć podwaliny finansowo-organizacyjne takiego systemu to bardzo proszę. Ale jak znam mój kraj i partie rządzące to jak zwykle będzie badziew... i sięganie coraz głębiej do portfeli ludzi pracujących.

A my jak zwykle nawet nie kwikniemy.

Dziekuję ci partio za to, że codziennie pokazujesz głupotę swojego elektoratu.
Bardzo ci dziękuję. I nie ma za co.
Dobranoc.



wtorek, 15 stycznia 2019

Nominacja do nagrody Nobla dla Jurka Owsiaka!

Cały myślący naród płakał, że w końcu wygrali, że dali radę rozwalić coś pięknego, coś, co - jako jedyne po 89 roku - prawdziwie łączyło Polaków.
I już byli w ogródku i witali się z gąską....a tu masz: taki klops!
KOMITET NORWESKI przyjął nominację Owsiaka do Nagrody Nobla. Mówiło się o tym od dwóch lat. Jurek nie chciał. Ale teraz... Jak dobrze, że gdzieś w świecie są jeszcze mądrzy ludzie.
Jak dobrze, że istnieją organa, na które nie ma wpływu żadna śmierdząca polska partyjka.
Jak dobrze.
Trzymam mocno kciuki na drugiego Polaka, który może dostać nagrodę Nobla w tej najmocniejszej z kategorii.
Strzelały korki na Żoli? Było klepanie po pleckach, zacieranie tłustych rączek? Kombinowanie następnych niedużych milionów na nagrody? Kogo tym razem namaścić na prezesa spółki? A któego z PR-owców zrobić wiceministrem? Może jakiegoś narodowca? Albo bandytę? Albo jakiegoś bezrobotnego absolwenta uczelni ojca eR.
 Było już ujadanie na sposób organizacji wielkiego finału. Zaczęło się już rozgrzeszanie tego pętaka-zabójcy - biedny taki, traumę po więzieniu miał... to skoro każdy recydywista ma taką traumę, że łapie za nóż i dźga ludzi na mieście - po co ich wypuszczać? To taki jest efekt zamknięcia w zakładzie penitencjarnym?
Ale się nie udało. Poza tym wątłym grajdołem są ludzie, którzy patrzą i załamują ręce. Zastanawiają się, jak można być tak podłym i tak okrutnym, aby ludzi namawiać do nienawiści, do rzucanie się sobie wzajemnie do gardeł...
Dziękuję Komisji za najlepszą z nominacji. Nie wiem czy Jurek wygra, choć powinien. Dwadzieścia lat funkcjonowania z hejtem, nienawiścią, grzebaniem w jego życiu prywatnym i w jego portfelu, z ujadaniem sfory. I tak miał chłop zdrowie, że ciągnął to tak długo i z takim samym zapałem jak 27 lat temu.

Dostaliście z liścia! Dostaliście! Ha! Ryczę jak bóbr ze szczęścia. Już dawno nie czułam się tak dobrze we własnym kraju. Tacy jak ja dostali dziś skrzydeł - dzięki obcym ludziom, nie krajanom, nie polskim ziomkom tylko tym, którzy w polskim tramwaju mogą dostać w papę za mowę w ojczystym języku - i nie jest to język polski... POLSKA DLA POLAKÓW, POLE DLA BURAKÓW!

No co, buraczki, dostaliście sraczki?
I dobrze!
Jest dobrze.

Dobranoc, zawistnicy.

Ha!

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Wspaniały pan prezydent ogłasza żałobę narodową, dziękujemy!

Zginął człowiek. Kto ma krew na rękach? Ten przygłup, który zadźgał przyzwoitego człowieka podczas wielkiego finału? Nie. Kto zatem? Autorzy nowomowy o zdradzieckich mordach. Pewna pani poseł, która w tej sekundzie powinna stracić mandat poselski.
I wy wszyscy, którzy przyklaskujecie tej bandzie.
Tak, to jest efekt waszej mowy nienawiści. Efekt wszechobecnego prostactwa, chamstwa i populizmu. I religii katolickiej. Powinniście być dumni z tych wszystkich arycbiskupów, którzy w DOMU BOGA twierdzą, że pomaganie ludziom to zło.
Młodzież Wszechpolska (o zgrozo), która wystawia akt zgonu żyjącemu wówczas prezydentowi miasta Gdańska i okazuje się, że to NIE JEST  mowa nienawiści. Zapewne tylko słodkie popierdywanie. I teraz ten popierdujący słodko młodzieniec wszechpolski zostaje kimś w randze MINISTRA!!! A Owsiak ... zbiera całe błoto i gnój hejterów. I zbiera pieniądze. Mozolnie, rok w rok. Słuchając obelg i kalumni. Od wielkich tego państwa. Bo ich boli. Boli, że od 27 lat tworzy dobro i ŁĄCZY ludzi. NIE DZIELI - jak WY! Nie wydziera ryja na twitterze czy fejsbuku. Nie ma na to czasu, bo ciężko pracuje. Oczywiście powinien za darmo. I mieszkać na działkach pracowniczych pod Radomiem w szklarni na gerbery. Bez ogrzewania. Wówczas też by na niego coś znaleźli. Bo przecież jak to może być, że jest ktoś, kto umie łączyć ludzi w szczytnym celu? Takie coś trzeba wykończyć, bo ile można tworzyć dobro? Tfu, do porzygania.
Lepiej sączyć jad z telewizji i udawać, że się modlimy. I udawać, że ksiądz jest lepszy niż zwyczajny człowiek. I buntować ludzi przeciwko ludziom. Pedał! Żyd! Inteligent! Weganin!Tfu!

Trzeba być niedorozwiniętym umysłowo, żeby bezwiednie przytakiwać i wierzyć tym pariasom i barbarzyńcom. którzy cały czas płaczą, że ktoś ich prześladuje. Biedna prześladowana Pawłowicz, biedny prześladowany Kurski i Ziobro, biedny prześladowany Kaczyński.

Niestety, zło trzyma się doskonale. Dobro jak zwykle przegrywa. Polakom to się podoba. To tacy ludzie: zanim pójdzie do kościoła udawać wielkie rozmodlenie, spuści manto dzieciom i okradnie sąsiada. No dobra, jeszcze w drodze na mszę porysuje komuś samochód. A co ma, ch*j mieć ładny! Na pewno ukradł, bo w Bolandzie tylko na złodziejstwie można zbudować fortunę. Broń cię panie ciężką pracą! Tylko frajerzy pracują! Szlachta się obija, szczególnie ta szlachta z przedmieść, z robotniczych bloków oraz pól i wsi. Ta rycerska, doskonale wykształcona kadra lumpenploretariatu. To oni spijają z ust pana premiera, Pawłowicz i innych grubiańskich frustratów te hektolitry jadu. To dzięki nim Niemiec mówiący w swoim języku może dostać w Polsce w mordę. Za trzydziesty dziewiąty!
Ale czemu ja się czepiam! Przecież TVPiS płacze nad śmiercią prezydenta Adamowicza. Mimo, że był z PO! Będzie żałoba narodowa! Zobacz, jacy ludzcy panowie! Mimo, że z PO to będzie żałoba! PiS ogłasza! Jaki dobry pis....

I znowu uwierzyliście, frajerzy.

piątek, 16 lutego 2018

Komu piękne futro, komu?

Nic z tego. Na tym blogu nie będzie nic o pięknych lisich ogonach ułożonych w misterne futerko, które założy na siebie pani chyba-aktorka Mucha.
Projekt zakazu hodowli zwierząt futerkowych jest jednym z niewielu pomysłów Kaczyńskiego, z którym absolutnie się zgadzam.
Dane ekonomiczne (za ZUS i Gazeta Prawna):
zarejestrowanych ferm w Polsce jest 1.022. Zatrudnionych na tych fermach (zgodnie z danymi oficjalnymi) jest... 986 osób. Tak... szukam w głowie, gdzie mogą być te dziesiątki tysięcy ludzi mających stracić pracę w związku z zamknięciem ferm. Ile to gmin upadnie w hukiem, gdy zamknie się ten niebywale pojemny rynek pracodawców. Tak, tak... zdaję sobie sprawę: sklepy futrzarskie, pracownie kuśnierskie... i te łkające panie ubrane w plastikowe futerka, sprzedaż naturalnych kurtek spod lady jak za PRL... widmo kryzysu krąży i przeraża.
Wszystkich, ale nie mnie, bo lubię suche dane liczbowe. I nie te podawane przez Ministerstwo Rolnictwa, bo ci zapytani o źródło nie byli w stanie go podać. A wszystko mamy w ZUS, GUS i rejestracji REGON....
Przypatrzmy się faktom: w samym przemyśle futrzarskim pracuje koło 1000 osób, dodajmy do tego kuśnierzy i sklepy futrzarskie - zrobi się z tego koło 5.000 osób. Mając na uwadze fakt, że każda z firm prowadzona jest przez biznesmenów to oczywistym wydaje się, że są w stanie przebranżowić się w miarę szybko. Rynek futrzarski wart jest 2 mld złotych rocznie, zatem można z tej kwoty wyasygnować jakąś część na zmiany? Czy za mało? Bo jak znam naszych rodzimych biznesmenów to może być ździebko za mało, ale to ich rozrzutny problem. Co więcej, w każdym państwowym Urzędzie Pracy przychodzącemu tam wykształciuchowi każą sie przebranżawiać: np absolwentce slawistyki pani proponowała etat sprzątaczki albo pracownika wózków widłowych. Zatem trend jest, zapoczątkowany już za PO.
Pracownie szyjące futra mogą spokojnie zacząć szyć nowoczesne kurtki ze sztucznego "barana", ludzie muszą coś nosić na grzbiecie, więc to nie będzie klęska zamykania na oślep wszystkich fabryk i firm. Opamiętajmy się do pioruna. Poza tym zamiast szyć kurteczki z obdartego liska można uszyć kurtkę koronkową, z kordonka, wejść w światowe kręgi mody i wylansować coś ciekawego. Tojest kwestia pomysłów, dobrych managerów a nie bezsensownego zabijania zwierząt.
Co dalej: polska wieś, szczególnie ta, gdzie istnieją fermy hodujące norki, lisy i gronostaje, w końcu odetchnie świeżym powietrzem. Nie od dziś wiadomo, że ta hodowla to skaranie boskie dla ludzi mieszkających w jej okolicy. To skażona ziemia, woda i wszechobecny fetor. Kto wie, jakie choróbska przenoszone drogą powietrzną są roznoszone dzięki takim hodowlom...

Gdyby hodowcy zadbali o godne warunki życia tych zwierzaków, gdyby sprzątanie odchodów miało miejsce jak w zwykłym hotelu czyli codziennie, gdyby weterynarz doglądał zwierząt chorych... Ale skoro na polskich fermach już nawet Polacy nie chcą pracować tylko Ukraińcy na czarno? To już o czymś świadczy. To są mordownie, nie hodowle, popatrzcie tutaj:
http://www.otwarteklatki.pl - tam jest link, który pokazuje co dzieje się na tych fermach. Naprawdę jest nam wszystko jedno? Łkającej pani w sztucznym futerku również?
Likwidacja paskudnego procederu - czytaj hodowli zwierząt na futra - to wreszcie powrót normalnych cen działek tam, gdzie do tej pory fetor nie dawał sprzedać nawet metra kwadratowego. Bo niby kto zamieszka w smrodzie? Polska wieś odetchnie i z pewnością znajdzie się inny pracodawca.
Nie sądzę aby pracownicy takiej fermy tęsknili za ośmioma godzinami pracy spędzonymi w niskich a latem wysokich temperaturach, do brnięcia po kostki w gnoju i odchodach, do smrodu, do widoku poranionych i przerażonych zwierząt. Ten kto by tęsknił niech idzie się leczyć bo to oznacza, że zgubił człowieczeństwo. I mózg.

Rozumiem, że ludzie muszą jeść i hodują zwierzęta na rzeź ale nie rozumiem hodowli wielkoobszarowych, gdzie zwierzę traktuje się jak rzecz. I nie wyskakujcie mi tu z jakimś psalmem św. Pawła do niewiadomo kogo, że bóg powiedział, że człowiek może zabijać i zjadać. Guzik prawda, ludeczkowie. W Biblii jest napisane, że człowiek jest królem i panuje nad zwierzętami. Czy król zabija swoich poddanych? A co najważniejsze: biblia nie jest aktem prawnym (chociaż niestety u nas może się to niedługo zmienić) i tu skończmy dywagacje rodem z księgi rodzaju.
Jeśli mamy hodować zwierzaki tylko po to, by tępa dzida odziewała w nie swoje suche wdzięki, to ja jestem przeciw. Jeśli nawet dzida jest rozkosznie mądra to niech odzieje się w bawełnę, jedwab bądź surowy len. Też jest twarzowy.
Noszenie zwłok, hodowanie zwierząt na te zwłoki jest absurdalne w XXI wieku, w dobie smartfonów, internetów i domów mody, które odcięły się od stosowania futer w swoich szwalniach - nie zobaczycie futra z norek u Gucciego, Armaniego, Michaela Korsa. Nawet nasze rodzime LPP (marki Mohito, House, Reserved, etc.) zrezygnowały całkowicie z tego typu materii do szycia odzieży. Czyli można robić biznes bez bezsensownego znęcania się.

A hodowli zwierząt futerkowych zabroniono w Wielkiej Brytanii, Belgii, w krajach skandynawskich przepisy zostały tak zaostrzone, że hodowla zwierząt futerkowych stała się nieopłacalna. Jest zatem przenoszona do nas. Bo Polaczek lubi być wykorzystywany.
Czy znowu musimy być wucetem Europy? Już jesteśmy ich magazynem i tanią siłą roboczą dla ich koncernów. Nie dajmy chociaż naszego człowieczeństwa.
I nie wierzmy tym bzdurom o dziesiątkach tysięcy miejsc pracy. Bo biznes futrzarski opłaca się garstce. Zapytajcie byłego posła Piątaka.
Miłego dnia.

sobota, 3 lutego 2018

Polski himalaizm a szaleństwo pod skórą i nadposeł

Od kilku dni wrze w necie. Jedni skandują o bohaterstwie zmarłego na Nanga Parbat Tomaszu Mackiewiczu, inni, że to żaden bohater i nie powinniśmy za nasze podatki pomagać takim szaleńcom.

Napisałam długi post z mojego poziomu kanapy. Podkreślam: mojego poziomu kanapy. Bo innego nie znam.
Co więcej, może tu kogoś zaskoczę, ale ZAWSZE piszę z tego poziomu.  Moja kanapa, moje wnioski i moje spostrzeżenia.

Post napisany wcześniej skasowałam. Staram się nie oceniać wyborów innych i w ogóle nie oceniać ludzi a jedynie zjawiska. No chyba, że wybory jednych dotyczą drugich. Tak jest w przypadku Tomasza Maciewicza. Z YT patrzy na mnie pozytywny facet, widać że po przejściach. Ale pozytywny na maksa.
Ale nie jest on w moich oczach bohaterem. Jest himalaistą samoukiem, który miał pasję. Tyle.
Jego pasja, jego wybory.

I teraz najtrudniejsza sprawa, która spowodowała, że dołączam do tego bezsensownego bicia piany  w necie: dlaczego państwo polskie ma płacić za akcję ratunkową szaleńca,  skoro nie ma pieniędzy na leczenie chorych na raka.
I nie byłoby w tym nonszalanckim stwierdzeniu nic nowego. gdyby nie głos jakiegoś gościa, który określił, że porównywanie tych dwóch wydatków: na ratowanie polskiego himalaisty i na leczenie dzieci z nowotworem, jest bez sensu.

Z jednej strony tak, ale... Czy wiecie, jaką pasję ma chory na raka nastolatek, który w tym roku ma zdawać maturę i nie wie czy do niej dożyje? Ma pasję życia.
A czy wiecie jaką pasję mają dzieciaki z oddziału onkologii szpitala w Szczecinie? Pasję życia.
A te z warszawskiego hospicjum na Ursynowie? Pasję życia.
to pasja, której nie zna zdrowy poseł Kaczyński.

Powiedzcie koledze z liceum mojej córki, że nie ma pieniędzy na jego terapię i wznowa spowoduje, że nie zda matury. Bo nie dożyje.
Powiedzcie jego mamie, że nie ma na to pół miliona złotych w kasie NFZ.
Powiedzcie dziesięciolatkowi, że nie zdąży zobaczyć mistrzostw świata piłki nożnej w Rosji. Bo nie ma kasy na jego leczenie.

Ale...

Jest w Polsce kasa na dopłatę 4000 zł na każdy urodzony śmiertelnie uszkodzony płód.
Jest kasa na całodobową ochronę posła Kaczyńskiego
Jest kasa na gniot wszechczasów Korona Królów
Jest kasa na miesięcznice smoleńskie... miesiąc w miesiąc
Jest kasa na fanaberie księdza Rydzyka, na jego szkoły, radio, telewizję i geotermię
Jest kasa na stworzenie i finansowywanie Polskiej Fundacji Narodowej.
I w końcu jest kasa w samym Ministerstwie Zdrowia na spoty reklamowe w czasie największej oglądalności o rozmnażaniu się królików...
W końcu jest kasa na pomniki brata posła Kaczyńskiego.

Jest w polskim budżecie kasa.
Na podwyżki dla posłów i na ich preferencyjne progi podatkowe, na premie dla wysokiej rangi urzędników państwowych, na opłacanie milionów pierdół, które nic nie wnoszą, nikogo nie ratują, nikomu w niczym nie pomogą...

Budżet jest pełen naszych podatków.
I jest trwoniony w sposób absolutnie skandaliczny.

I wiecie co? Jak już kawaler Kaczyński powie siedemnastolatkowi w twarz, że niestety nie ma pieniędzy na jego leczenie za granicą bo przecież ochrona BORu jego przenajświętszej istoty jest droga i matury chłopiec nie dożyje, a potem wystąpi przed Wami w telewizji i powie, że on walczy z wrogami polskości i obywatelami swojego kraju, to włączcie myślenie.

Bo on też ma swoją pasję: rządzenie. I chce tę pasję realizować tak długo jak się da.
Naszym kosztem. Pieniędzmi z budżetu, który TWORZYMY MY - LUDZIE PRACUJĄCY. On nic nie tworzy, nie pracuje od skończenia studiów, zawsze na garnuszku budżetu...

Jaki to ma związek ze śmiercią polskiego himalaisty?
Pieniężny. Budżetowy. I pasjonacki (nie było takiego wyrazu ale teraz już jest, Kaczyński bawi się w słowotwórstwo, więc ja też mogę).

Bo na pierdoły i dla znajomych pieniądze są zawsze, a na ratowanie ludzkiego życia - tego, które już ma pesel - brak. Bez względu na to czy życie wspina się na Nanga Parbat czy uczy się w warszawskim liceum.

Dostajecie 500 plus i to was kręci. Patrzycie na PKB i nie mając zielonego pojęcia co to jest - sracie z radości po nogach, bo dzięki pisowi jest takie wysokie. A wiecie co to są obligacje skarbowe ii za jaką kwotę ich sprzedano? Nie macie pojęcia, dlatego klaszczecie, bo Morawiecki powiedział, że jest bosko.
Zobaczycie jak wystrzeli za chwilę inflacja a za wasze 500 zł będzie można kupić jedynie gazetę ( a podwyżki tej daniny nie spodziewajcie się, robaczki) to zrzednie wam mina. I zrzednie PKB.
Ale wtedy już będzie za późno aby dać dzieciom chorym na raka realizować ich największą pasję jaką jest życie.

I jeśli macie odwagę powiedzieć mamie chorego na raka: bóg tak chciał, to lepiej nic nie mówić, bo mówienie bzdur to kiedyś był straszny wstyd i powodował ostracyzm towarzyski.
I mam nadzieję, że wrócą czasy, w których bredzenie będzie potworną siarą a bycie inteligentnym będzie znaczyło bardzo dużo.

I oby wróciły mądre czasy zanim Kaczyński sprzeda wszystko aby kupić głosy widzów Korony Królów.
Za pieniądze które powinny być przeznaczone na ratowanie życia polskiego himalaisty, polskiego nastolatka walczącego z nowotworem i każde zdrowe dziecko - nie tylko drugie w rodzinie...
Darz bór.