sobota, 27 lipca 2019

Jak w Polsce umrzeć na raka

Dziś historia tak smutna, że płakać to mało.
15-letnia dziewczyna chora na serce potrzebuje 3 milionów złotych, aby żyć. Operacji zagranicznej NFZ nie pokryje, bo kogo obchodzi polski chory obywatel? Czasem ludzie (pracujący, bo leniom jest wszystko jedno) zastanawiają się, gdzie podziewa się kasa ze składek na leczenie.
To ja wam powiem gdzie jest ta kasa, w następnym wpisie.

U lekarza pierwszego kontaktu pojawia się pacjent z chorymi zatokami. Lekarz leczy go 3 miesiące zmieniając antybiotyki. Trwa to od listopada do lutego.
Poprawy prawie nie ma, więc pacjent udaje się do laryngologa aby skończyć raz na zawsze z chorobą. Prywatnie - bo na NFZ czekałby pół roku.
Jest marzec.
Prywatny laryngolog widzi polip i zaleca jego usunięcie. Pacjent dzwoni do szpitali wykonujących ten zabieg i dowiaduje się, że owszem, polip mu usuną, ale za cztery lata. Jeśli za tydzień, to ta przyjemność kosztuje od trzech do dziewięciu tysięcy. Przy założeniu, że dziewięć tysięcy nie jest górną granicą, ponieważ nie wiadomo jak duży jest polip i jak umiejscowiony, zatem startujemy z poziomu trzech tysięcy ale generalnie to nie wiadomo.
W międzyczasie u pacjenta następuje wytrzeszcz oka - ni z tego ni z owego. Pacjent wraca do lekarza pierwszego kontaktu i dostaje skierowanie do szpitala.
Jest 4 kwietnia.
Jedziemy.
Szpital Bielański - rekomendowany dla tego obszaru mieszkańców. Po czterech godzinach od zarejestrowania, gdy obsłużone zostały TRZY osoby, w tym dwóch pijanych z rozbitymi pyskami, decydujemy się na ewakuację. Jest godzina 21, pani rejestratorka mówi, że nie odda nam skierowania, bo już zostało zarejestrowane i szluz. Nie odda i tyle, takie przepisy, pacjent teraz powinien tkwić na SOR do oporu, aż ktoś łaskawie zawróci sobie nim głowę. Decyduję, że niech sobie to skierowanie wsadzą, jedziemy do szpitala MSW na Wołoskiej. Dlatego tam, bo pracuje tam moja siostra. Na SORze właśnie. Na szczęście jest na dyżurze, bierze mojego pacjenta pod swoje skrzydła. W ciągu godziny człowiek jest zarejestrowany i ma zrobione badania krwi, ma też skierowanie do laryngologa bo akurat tu jest dyżur laryngologiczny dla Warszawy a ma przecież zdiagnozowany polip. Tyle szczęścia mamy.
Dyżurujący lekarz zagląda do nosa pacjenta i zamiera. Pyta, kto postawił diagnozę o polipie. Mówię, że laryngolog przyjmujący prywatnie, w przychodni w Błoniu pod Warszawą. Lekarz (okazuje się potem, że rezydent) nie może w to uwierzyć. Padają słowa: laryngolog musi odróżnić polipa od innych guzów, nie ma inaczej". Zamieram. Lekarz zostawia pacjenta na oddziale, bo rano będzie biopsja guza. Do dziś jestem dozgonnie wdzięczna panu doktorowi Łukaszowi Krawcowi, który jako jeden z nielicznych zajął się pacjentem tak, że absolutnie nie mam zastrzeżeń. O godzinie 24 z minutami, byliśmy po wszelkich możliwych konsultacjach z okulistyczną włącznie. Pani doktor z okulistyki szpitala MSW - wielki szacun za wnikliwe badanie, naprawdę!
Ale to nie koniec bajki bo powoli zaczyna się horror. Po kilku dniach od biopsji, kiedy to pacjent zostaje wypisany (po kroplówkach, z zapisanymi lekami, z wklęsłym z powrotem okiem), wraca do domu. Dostajemy info, że wyniki biopsji będę za niecałe dwa tygodnie, bo wynik ma być na cito. Wszyscy trochę boją się, że to guz złośliwy. Mijają dwa tygodnie i wyników nie ma. To musi potrwać widocznie, więc jeździmy niepotrzebnie na dwie zaplanowane przez lekarza z oddziału wizyty, tydzień po tygodniu. Za każdym razem musimy się zarejestrować przez przychodnię. Osobiście bo przez telefon nie wolno. Za każdym razem czekamy trzy, cztery godziny aby łaskawie ktoś nas przyjął. O kolejności przyjmowania pacjentów oczywiście decyzuje lekarz, wchodzą zatem pacjenci prywatnych ubezpieczeń (Medicover i inni), wchodzą rozbite nosy z podchmielonymi ich właścicielami, wjeżdżają pacjenci przywiezieni z innych oddziałów na konsultacje. Oprócz nich czekają ludzie po wykonanych operacjach laryngologicznych i ci, którzy czekają na wyrok. Jak mój pacjent. I to wszystko kłębi się w tych samych godzinach: od 9 do  oporu.... bez ładu i składu, przyjmowani jak bądź i nie do końca wiadomo wg jakiego klucza. Oprócz klucza lekarskiego. Za trzecim razem, po oczekiwaniu które trwało ponad 4 godziny decydujemy się jechać do domu. Pacjent nie najlepiej się czuł, upał jak licho, lekarze poszli na stołówkę, nikt nic nie wie, sekretarki jak w letargu. Cały czas nie ma wyników. Bo był długi weekend majowy...no tak, przecież choroby biorą wtedy urlopy i jadą na Mazury...
Jest maj.
Dzwonię do siostry, opowiadam co i jak. Ta zaś idzie do zakładu patomorfologii. Okazuje się, że... materiał leży i czeka, chyba na lepsze czasy. Po interwencji badanie w ciągu tygodnia jest zrobione. Znów konsultacja czyli wizyta w klinice. Za każdym razem bierzesz urlop w pracy bo ktoś musi tam chorego zatargać, za każdym razem płacisz 5 zeta za godzinę parkingu bo szpital w Polsce ma zarabiać a nie leczyć. Przyjeżdżam jak szybko się da. Pani sekretarka w klinice mówi, że... wyniku nie ma. Ja wynik już mam na komórce, widzę, że neuroblastoma olfactory. Pani sekretarka nie ma. Ja mówię, że już jest. W systemie. A ona, że ma niewydrukowany, bo oni dzwonią do pacjentów wtedy, kiedy dostają papierową wersję... XXI wiek, cyberprzemoc, wszędzie komputery. A u nas czekają na wydruk... pacjent ma czas, najwyżej umrze.
Okazuje się, że olfactory neuroblastoma to nowotwór... wieku dziecięcego (tak wyczytałam na zagranicznych stronach dla lekarzy). Nie jest to jakiś wybitny nowotwór, szybko się go kiełzna i po krzyku.
W spzitalu zakładają kartę DILO - słynny projekt chyba jeszcze ministra Arłukowicza. Karta ma otwierać wszystkie drzwi i przyśpieszać wszelkie działania, przeskakiwać kolejki. Potem okaże się, że pierdu pierdu.
Dobra, wyznaczają datę konsylium, aby ustalić jak leczyć, bo to jednak nowotwór. Z tym, że materiału lekarz rezydent za mało pobrał i nie wiadomo, czy guz ma inne ogniska... Biopsję trzeba powtórzyć... Kurrrrwa... sześć tygodni wożenia się w tę i z powrotem i biopsję powtarzamy, bo generalnie nie wiadomo... Każą przywieźć pacjenta, pobierają materiał i każą wypierniczać. Pacjent z rozcharatanym nosem i tamponadą wraca do domu. Bez leków, oprócz przeciwbólowych, ale jednocześnie z wynikiem konsylium, że guz będzie leczony na onkologii w szpitalu MSW.
Dostajemy skierowania i każą nam iść i zapisać się do:
- przychodni chemioterapii/radioterapii
- przychodni onkologicznej
tego samego szpitala.
Jakby nie można było od razu zapisać tego człowieka, komputerowo (oj!), bezpośrednio przez sekretariat kliniki otolaryngologicznej.. Ależ nie! Pacjent musi sam...
Idziemy. Klinika onkologii jest w oddzielnym budynku po drugiej stronie kompleksu. Ale nie tak prosto! W klinice tej znajduje się rejestracja, która zapisuje tylko do przychodni chemioterapii. Rejestracja onkologiczna jest w innym budynku. Po kilkunastu minutach latania jak z pieprzem po całym terenie szpitala MSW namierzam rejestrację onko - jest skitrana w łączniku między budynkami. Nie jest to łącznik pomiędzy kliniką onko a pokojami przychodni, skądże! po prostu tam było miejsce na jedną rejestrację...Logiczne przecież, że chory onkologicznie ma siłę jak tur żeby latać w tę i we w tę aby poznajdować wszystko, wystać w kolejce i pozapisywać się gdzie trzeba. Żeby była jasność: mój pacjent został posadzony z opiekunem na jakichś krzesłach i miał czekać, bo raczej po biopsji guza nie bardzo nadawał się na takie latanie tu i z powrotem. Latałam ja, jestem zdrowa, więc mogę. Nie wiem jak to robią samotni, schorowani ludzie, pewnie nie robią i spokojnie umierają na SORze. Albo w domu.
Historia kołem się toczy. Po oczekiwaniu na wizytę u radiologa dostaję telefon: dostaliśmy nowe wyniki drugiej biopsji i niestety, ale tamten wynik nie został potwierdzony prosimy o przyjazd natychmiast do szpitala.

24 maja.
Cała w strachu jadę. Z pacjentem. Na miejscu słyszymy wyrok: to czerniak, umiejscowiony w płacie czołowym, w MSW nikt takiego nie leczył, nie znają się, nie mają możliwości, kierują do Centrum Onkologii, dają "płytki" z materiałem z biopsji i niech pacjent szybko leci zapisać się w kolejkę do leczenia. Mętlik w głowie, czerniak, centrum onkologii...co robić? Dobra, mam tam przyjaciółkę z lat dziecięcych, dzwonię, dziewczyna załatwia wizytę na oddziale leczenia raka głowy i szyi. Na dziś, wsiadaj i przyjeżdżaj. Inaczej będziesz czekać do 3 miesięcy, takie terminy.
Dlaczego klinika otolaryngologii, po rozpoznaniu czerniaka nie może automatycznie zapisać pacjenta do odpowiedniego lekarza w centrum onkologii i przekazać (online - o jezu, wiem, że to XXI wiek i przesadzam). Nic z tego, bujaj się pacjencie chory śmiertelnie, bo nie ukrywajmy, czerniak to shit.
5 czerwca.
Wsiadam i jadę do CO. Lekarz żąda płytki, wyciągam płytki z materiałem nowotworowym. On otwiera szeroko oczy i chce płytkę ale z tomografią głowy! Kuźwa, nie dali mi tego w szpitalu... jestem durniem, mogłam przewidzieć, że będzie chciał coś innego, dobrze, na jutro ma być płytka plus skierowanie od... lekarza pierwszego kontaktu, aby już wdrożyć pacjenta oficjalnie. Dziś nic nie powie bo nie widzi guza, jutro mam przyjść o godzinie 10 do doktora X do gabinetu 19.
Wracamy pędem do szpitala MSW po płytę z tomografią, cały czas zastanawiam się co się jeszcze może przydać... kurwa, nie jestem lekarzem, jestem magistrem ekonomii, nie leczę nowotworów!
Lekarz pierwszego kontaktu na szczęście jest, zna pacjenta, wypisuje skierowanie na telefon, wieczorem podjeżdżam pod przychodnię i odbieram karteczkę, która jutro okaże się karteczką źle wypisaną, skierowanie ma być do przychodni leczenia nowotworów głowy i szyi a lekarka wypisała do kliniki leczenia nowotworów głowy i szyi.
Następnego dnia pani z recepcji nadyma się i gdyby nie odręcznie napisana kartka od lekarza u którego byliśmy wczoraj - nieoficjalnie, w sposób "przez zaplecze", gówno byśmy załatwili. Nadęta pani powiedziała, że niestety, ale MUSI nas zarejestrować bo nie może podważyć karteczki od doktora Y. Później pan doktor Y obrazi się, gdy skrytykuję jego postępowanie w stosunku do pacjentów... A babcia mi mówiła, że obrażają się tylko kuchty i pokojowe. Jak widać doktory takowoż.
Podczas pierwszej wizyty u dr X, wszyscy są mili, doktor ok, zajrzał do nosa, przejrzał wyniki i ... tu nastąpił mój błąd: oddałam wszystko co zabrałam z MSW w tym DWA odmienne: pierwszy z rakiem którego chcieli leczyć w tamtym szpitalu czyli z neuroblastomą i drugi z melanomą czyli czerniakiem. Ups. Aby zacząć leczyć należy wykluczyć któryś z wyników. Potrzebne "szkiełka". YES! Mam szkiełka! oddaję ochoczo. No, trzeba poczekać na wyniki jakieś 3-4 tygodnie.... takie cito dla pajcentów z nowotworem... z kartą DILO, którą mają wszyscy pacjenci Centrum Onkologii. Ale w międzyczasie trzeba zrobić tomografię płuc i jamy brzusznej aby wykluczyć przerzuty. Dostaję skierowanie i ... listę miejsc gdzie najszybciej zrobią tomografię. A czy centrum nie ma tomografu? No ma, ale trzeba długo czekać, dłużej niż gdzie indziej.
Kurwa mać.
Po zadzwonieniu w kilka miejsc poddaję się i dzwonię do MSW. Ok niech pacjent przyjeżdża, bo akurat zwolniło się miejsce o 7 rano. Bomba, jedziemy.Niestety tę radość szybkiego załatwienia badania przygasi potem jego wynik ale wcześniej wydarzenia z aktywacji guza.
Tomografię robimy i wynik będzie za kilka dni. Spoko, mamy prawie  4 tygodnie bo czekamy na wynik badania z patomorfologii cetrum onkologii.

Oficjalnie mój pacjent jest pacjentem CO, ale nie do końca, leczenie się nie zaczęło. Jedynie czekanie. Ale zaczął się problem.
Pewnego dnia, podczas tych 4 tygodni oczekiwania na wynik (znowu), pacjent dostaje mocnego krwotoku. Wzywamy pogotowie. Dyspozytorka pyta czy możemy pacjenta sami zawieźć na dyzurujący SOR. Jak? Kto? Ja? ręce mi się trzęsą, z człowieka leci jak z kranu, ja wiem, że w głowie ma wielkiego guza złośliwego. I ja mam go wieźć na SOR? I to gdzie! Poza Warszawę gdzieś po drugiej stronie Wisły, pewnie ze 100 km od nas. Bo my mieszkamy pod Warszawą... tam gdzie niegdyś Chopin o wierzbach tworzył. Nie dałam się i pogotowie przyjechało. Stwierdzili bardzo wysokie ciśnienie i stąd krwotok. Wsadzili w nos tampon z adrenaliną (zapytałam co wkładają bo żaden się słowem nie odezwał), dali pod język captopril i już. Pytam czy muszę jechać do szpitala bo człowiek ma guza w głowie. Panowie na to: jak pani chce.
A jak ja chcę? Piątek rano, w Warszawie o tej porze jest sajgon. A ja powinnam na SOR laryngologiczny jechać. Te 100 km przez zapchaną stolicę... Decyduję się na MSW. Jest bliżej, to tylko czterdzieści kilka kilometrów. Znają tam pacjenta, w końcu leżał tam w szpitalu, mają pełną dokumentację, wiedzą, co mu jest i łatwiej będzie mu pomóc. Przyjeżdżamy a tam: nie ma dyżuru laryngologicznego. I co z tego, ze się tu leczył, będzie czekał tak długo jak inni, jaka karta DILO, jaki pacjent szpitalny, nie jest pacjentem bo dostał wypis, jednym słowem: spier* na drugą stronę Wisły, tam jest dyżur. Albo czekaj kilka godzin. Wizja jazdy 100 km z chorym człowiekiem mnie przerasta, zostajemy na SORze MSW. Czekamy kilka godzin i dostajemy się znowu na oddział na którym pacjent leżał. Lekarki go poznają, wyjmują tampon z nosa, znowu leje się krew.
No to damy adrenalinę. Ale już była adrenalina, pogotowie dało. Co? Nie wolno adrenaliny trzymać długo w nosie bo grozi to martwicą!
Zakładają tamponadę z jakimś innym specyfikiem. Zapamiętuję o adrenalinie w nosie.
Jednocześnie lekarki informują, że lepiej w sytuacji krwotoku udać się jednak na dyżur laryngologiczny bo w momencie gdy będzie potrzebny zespół do operacji to taki zespół ma tylko szpital dyżurujący. No tak, ale ten człowiek ma guza nieoperacyjnego, czeka na chemię albo radioterapię. Poza tym, co oni robią w momencie. gdy coś złego dzieje się z człowiekiem, który jest u nich na oddziale? Wiozą na obcy SOR? Pitu litu.

Po dwóch dniach sytuacja się powtarza. Znowu krwotok, znowu pogotowie. Tym razem każą nam jechać na SOR, nie chcą dotykać nosa, nic ruszać ani zmieniać, niech zobaczy laryngolog. Oni oczywiście pacjenta nie mogą zawieźć bo nie ma zagrożenia życia. Jasne.
Jedziemy na dyżur laryngologiczny, szpital Czeniakowski.
Wchodzimy, tłumaczę, że pacjent z czerniakiem, karta DILO, krwotok.
Czekamy tylko 3 godziny. Przed nami przyjmują rozbite nosy pijanych gości i porozcinane łby. Mój czerniakowy pacjent czeka. Ma czas. Aż do śmierci.
Przyjmuje nas młodzieniec przed trzydziestką, rezydent, jeszcze bez specjalizacji. Nie zagląda do nosa, boi się wyjąć opatrunek przez który cieknie krew, czyta papiery o nowotworze i dzwoni na oddział bo nie wie co dać, on by dał jakiś lek na krzepliwość. Z drugiej strony słuchawki słyszy potwierdzenie o dobrym wyborze. Gówno dobrym, jak się potem dowiem.
Pacjent dostaje .. co? tak! captopril pod język, antybiotyk (żeby się w nosie bakteria nie rozwinęła) i leki na większą krzepliwość krwi.
Nie wiem co ze mną jest nie tak, ale poziom zaufania do tego młodzieńca był na tyle wątły, że zadzwoniłam do siostry do MSW z pytaniem kiedy ma dyżur. Jutro. Mówię co i jak. Przyjeżdżaj rano.
Zapakowałam chorego do samochodu - nie wiem który już raz i pojechałam do znanych laryngologów. Dzieki siostrze nie czekaliśmy dłużej niż kwadrans. Lekarz z laryngologii oczywiście poznał pacjenta. Złapał się za głowę gdy zobaczył leki i natychmiast kazał odstawić ten na krzepliwość.
Okazuje się, że pacjenci z guzem złośliwym, np. czerniak mają tendencję do zakrzepicy i taki lek bardzo mocno zwiększa ryzyko śmierci. Antybiotyk trzeba już pobrać bo nie powinno się kuracji antybiotykowej przerywać. Zjada więc do końca paczkę chemii - praktycznie bez potrzeby. Leki zakrzepowe lądują w aptece, w śmieciach.
A miało byś tak pięknie: jakby co, to trzeba jechać na ostry dyżur laryngologiczny, bo inne szpitale w tym czasie nie mają pełnej obsady lekarskiej. Jak widać niektóre mają i co z tego? Nie znając pacjenta, czytając po łebkach dokumentację medyczną walą byki, które mogą kosztować życie. A przecież to ostry dyżur, pomoc w nagłych przypadkach. Ale jaki lekarz taka pomoc.

Zapytacie mnie: po diabła wozisz człowieka po jakichś SORach skoro to jest pacjent Centrum Onkologii? Ano dlatego, że CO nie ma tzw. pogotowia i nagłej opieki lekarskiej! Tam nie ma dyżurów i SORu! Tam się tylko doradza (poradnie) i leczy (oddziały). Oraz czeka - bo każdy pacjent z rakiem MA CZAS - na wizyty, na miejsce na oddziale, na serię chemii albo radioterapii, na wynik, na jeżdżenie w tę i z powrotem.
Pacjent onkologiczny w Polsce - CZEKA. Im ciężej chory tym dłużej. Może w międzyczasie umrze i nie trzeba będzie kasy wywalać.
To nie koniec historii.

Jest 26 czerwca.
21 jeden dni później druga wizyta w CO.
Wcześniej odbieram wynik tomografii. Serce mi zamiera, bo widzę w opisie przerzuty. Nie rozumiem niektórych sformułowań i określeń więc pytam wujka google. Znam agnielski więc od razu przeglądam doniesienia ze świata medycyny międzynarodowej. Już wiem, że jest bryndza, że jak czerniak rozsiany to jest słabo. Znajduję skróty i tłumaczę na polski.
Nie mówię pacjentowi o wyniku, nie potrafię mu powiedzieć, myślę, że onkolog zrobi to profesjonalnie: lepiej, w przystępny sposób. Zrobi tzw. kanapkę (ci co pracują w sprzedaży wiedzą o czym piszę). Po 3 godzinach  w poczekalni wchodzimy. Lekarz od razu informuje nas, że tutejszy zakład patomorfologii przez te 21 dni oglądał tzw. szkiełka i stwierdził, że nie wie co to za nowotwór i że potrzebuje jeszcze tzw. bloczków. I w związku z tym czekanie potrwa jeszcze dwa tygodnie, jak nie więcej.

Zaczęło się w kwietniu, jest koniec czerwca.
NOWOTWORU NADAL SIĘ NIE LECZY.

Otwieram szeroko oczy i pytam dlaczego od razu nie powiedziano mi o tych bloczkach, przywiozłaby je natychmiast, tego samego dnia! Otóż nie wiedziano, że szkiełka nie wystarczą. I ten wniosek wysnuwano przez 21 dni.
Co dalej stało się podczas wizyty. Otóż doktor przeczytał wynik i zakrzyknął dziarsko: ale tu są przerzuty! I spojrzał na nas. Pacjent zesztywniał, mi zrobiło się słabo. Aha. To w taki sposób meldujemy choremu, że ma przesrane. Bez komentarza. Co dalej? Ano nic. Doktor nie zbadał pacjenta, nie obejrzał nosa. Poczytał wyniki i kazał przywieźć bloczki, jak najszybciej. i zadzwonić. Za jakieś dwa-trzy tygodnie. A co przez ten czas? Nic. Czekamy.
Pacjent z czerniakiem i przerzutami ma czas. Dużo czasu. Aż do śmierci.
Przywożę bloczki. Zgadnijcie kiedy? Są w ciągu godziny. Oddaję w ręce sekretarki w poradni. Po tygodniu moja pracująca w Centum koleżanka dzwoni i mówi, że tych bloczków zakład nie ma. Niemożliwe bo zawiozłam. Sprawdza, sekretarka przysięga, że zaniosła. Znajdują osobę, której to dano. Gdzie są bloczki. Leżą. Ktoś coś robi? Badania? Cokolwiek? Nie, nikt nawet nie zajrzał. Pacjent chory na raka ma przecież czas.
Są braki kadrowe i do tego urlopy, pewnie czerniak też pojechał.
Pewnie lubi słońce.
Przyjaciółka naciska, żeby ktoś się w końcu za te bloczki zabrał, bo tu już nie ma czasu. Widzi mojego pacjenta, widziała go wcześniej, ma porównanie. Jest coraz gorzej.
Dobra, wynik będzie za tydzień. I jest, przyjaciółka wydeptuje ścieżkę, sama umawia następną wizytę, która ma dokłanie taki sam charakter jak poprzednia: lekarz nie bada pacjenta, oznajmia mu, że to jednak czerniak i że będzie leczenie, ale chemioterapia, gdyż umiejscowienie guza w płacie czołowym wyklucza działania chirurgiczne. Zatem zapisują chorego na 30 lipca do doskonałego specjalisty od leczenie czerniaka. Wychodzimy. Musimy czekać do 30, bo lekarz ma urlop, taki czas, on też musi odpocząć.
Szkoda, że czerniak nie odpoczywa. Widzę codziennie jego przyrost, widzę, jak rozsadza nos i tworzy guzy na czole, widzę codziennie nowe plamy na ciele chorego. Gdy nikt nie widzi wyję w poduszkę. Z bezsilności. Z bezradności.
JA JUŻ NIE CHCĘ CZEKAĆ, WSZYSCY DOOKOŁA MAJĄ CZAS, my nie mamy. Każdego dnia widzę jak słabnie, jak chudnie, jak z faceta silnego jak tur robi się wątła, bezradna istota. Jak muszę go potrzymać gdy wychodzi z samochodu. A przecież jeszcze pół roku temu zmieniał mi olej w samochodzie, był aktywny, kierował autem, chodził na spacery. Dziś ma zadyszkę gdy zejdzie po schodach. Ale mamy czas.

30 lipca usłyszymy pewnie datę rozpoczęcia chemii. Ciekawe czy będzie to następny tydzień, miesiąc, może kwartał... W końcu czekamy już 4 miesiące. Cztery zmarnowane miesiące.
Zastanawiam się, po jakie licho ja woziłam tego chorego człowieka na dwie ostatnie wizyty skoro ani nie dostał leków, ani nie został zbadany? Gapiono się tylko w papiery i wyniki. Pacjent siedział obok i był w zasadzie niepotrzebny. Mogłam spokojnie sama przyjechać taszcząc ze sobą dokumentację medyczną. Na to samo by wyszło a choremu oszczędziłabym tych podróży. Ba! możnaby to opędzlować telefonicznie! Ja wysyłam lekarzom papiery, tomografie i prześwietlenia a oni sobie to czytają i telefonicznie mówią, że czekamy.
Odliczam niecierpliwie czas bez leków, bez wsparcia, bez pomocy ze strony CO. Jeszcze trzy dni, ostatni weekend. Może w końcu zaczną go leczyć. Może w końcu ktoś mu pomoże. Człowiekowi, który praktycznie nie chorował całe swoje życie. Ciężko pracował, płacił składki zdrowotne, nie był leniem jak wielu z obitymi mordami, trafiającymi na ostry dyżur. Zasługuje na to, by go leczyć. Nie czekać. Bo on już nie ma czasu.
Zastanawiam się też, jak radzą sobie ci, którzy nie mają w szpitalu sióstr i przyjaciółek. Jak długo czekają? Może niedługo, bo śmierć wychodzi im naprzeciw szybciej niż lekarze z pomocą.
Czy to wina systemu? Procedur do dupy? Ludzi w ministerstwie zdrowia? Może bez fakultetów, magisteriów? Pojęcia? Może mają tylko dobre układy na Żoliborzu?
W zasadzie gówno mnie to obchodzi. Konstytucja gwarantuje a naród płaci tym, którzy podjęli się pracy w tych instytucjach.
I gówno mnie obchodzi, że nie ma pieniędzy - to zróbcie tak, by były - za to wam płacimy.
Gówno mnie obchodzi, że nie ma lekarzy - to zastanówcie się dlaczego, bo za to wam płacimy. Skoro gdzie indziej można, to u nas też. Przestańcie trwonić pieniądze a zacznijcie wydawać z sensem. O tym jak się wywala pieniądze polskiego podatnika napiszę w drugim wpisie, zobaczycie jak kasa przecieka przez palce.

Na koniec drugie resume: jak umrzeć na raka w Polsce? bardzo prosto: im trudniejszy przypadek, tym dłuższy czas oczekiwania, jakie to genialne, prawda?

Trzecie resume: wyobraźcie sobie, co działoby się , gdyby polski Mao zapadł na tę chorobę. Wszyscy profesorowie zostaliby spędzeni na konsylium a i wyniki biopsji byłyby po kilku dniach. Nie byłoby długiego majowego weekendu, ba! nawet urlopów letnich by nie było! Byłoby za to pospolite lekarzy ruszenie, zwożenie ich samolotami do Warszawy, leki stałyby na baczność na granicy gotowe wtargnąć do odpowieniej szpitalnej apteki. Oczywiście za darmo, dla wodza. Dla naszego wybawiciela. Dla bohatera wydarzeń wszelakich.
Lekarz na audiencję u wodza czekałby dłużej niż wódz na wyniki badań. I leczenie.

Widzę folwark zwierzęcy Orwella.

Fuj, tam są świnie.

Dziś zaczęły się torsje i krwawienia z nosa. Pogotowie odmówiło przyjazdu - nie ma zagrożenia, dzwonić do całodobowej przychodni... na wsi pod Warszawą, jasne.
Ale telefonistka w przychodni okazuje się w porządku, lekarz przyjeżdża w ciągu dwóch godzin. Wspaniały człowiek, który stwierdził: niestety, pacjenci onkologiczni w Polsce są pominięci przez system, funkcjonują w czarnej dziurze pozostawieni sami sobie. Lekarze zdają sobie z tego sprawę, ale nikt nic z tym nie robi.
Kurtyna.

1 komentarz: