czwartek, 1 września 2016

Wojenno - rocznicowe wspominki astronauty

Otóż, moi drodzy, zamiast zgłębiać tajniki teorii wzrostu gospodarczego Solowa-Swana, czynię dzisiejszy wpis.
Tak, wiem, dawno mnie nie było, ale są wakacje, więc mogę się obijać. Co więcej, wakacje mieli mędrcy z ulicy Wiejskiej, zatem nie produkowali codziennej porcji debilizmów a w wiadomościach były tylko relacje z różnych mszy oraz zlotu młodzieży katolickiej - no, tak jak w normalnym państwie o nazwie Watykan.
Ale dżuma powraca.
Ze zdwojoną energią oraz siłą wodospadu.
Zastanawia was pewnie tytuł dzisiejszego wpisu. Ano, nastroił mnie nasz niezawodny Antoni Macierewicz. On to bowiem namaścił na szefa gabinetu politycznego MON i speca od PR, pomagiera aptekarskiego, niejakiego Bartłomieja Misiewicza. Lat chyba 25, bo nic na temat tego otyłego młodego człowieka nie mogę znaleźć. Nie wiadomo jakie szkoły skończył i czy w ogóle, bo w jego laurce wyborczej jest napisane, że Bóg i że z katolickiej rodziny. No, faktycznie jest to nielada osiągnięcie być z katolickiej rodziny i brak wykształcenia przykrywać bogiem. Według mnie jakieś 90 procent pogłowia z wykształceniem podstawowym może przedstawiać się w ten sam sposób. I zostać szefami w randze ministra. Na stronie MON przeczytałam, że dwudziestopięciolatek zaczął swoją działaność patriotyczno polityczną na przełomie 2006 i 7 roku. Miał wówczas nasz dzielny rodak lat... piętnaście. Ciekawe... Co więcej, fakt wiary bożej oraz zainteresowanie obronnością po katastrofie smoleńskiej był dla Antoniego wystarczającą rekomendacją aby otyły młokos bez dyplomu został kimś w randze ministra. Dlatego ja nazwałam się astronautą, gdyż w wieku lat 14 bardzo interesowałam się astronomią i nieboskłonem. Studiowałam dzielnie mapy nieba i do dziś pamiętam nazwy różnych gwiezdnych formacji. To zainteresowanie przeciągnęło się do samej matury i o mały włos nie skończyło się studiowaniem fizyki. Także mam pełne podstawy do tego by nazywać się astronautą i gdybym dziś zgłosiła się do MON to z pewnością z takimi kwalifikacjami (pominę obecność boga w moim życiu i zastąpię go licencjatem z finansów) zdecydowanie poleciałabym w najbliższej misji kosmicznej na Księżyc.
Ale nie o tym dziś chciałam napisać krótko.
Dziś chciałam zadumać się nad tym, co przeczytałam w jednej książce. Otóż podobno po upływie pięciu pokoleń ginie zarówno dobra jak i zła sława... To jest szalenie ciekawe, jak będzie wyglądać sława Jarosława. I czy z Lecha będzie uciecha. Tak myślę, że za pięć pokoleń cała Polska będzie zastanawiać się jakim cudem Lech Wałęsa dostał Nobla a Lech Kaczyński nie.
Wszystkie jajogłowe stwory, epidiaskopy i inne władze kościelne, które będą wówczas rządziły polskim Watykanem głowić się będą jak to wymazać z kart historii. I ja mam pomysł! Po prostu dzieciom w książkach trzeba napisać, że Lech Kaczyński za Solidarności działał pod innym nazwiskiem! A ze zdjęć da się to łatwo wymazać. W końcu mamy przecież prężnie działający Instytut Porażki Narodowej, to znaczy chciałam napisać IPN.
I tak jak dzisiaj czytane są nazwiska osób które zginęły przy okazji katastrofy samolotowej nie związanej z żadną wojną ani z żadnymi działaniami w zakresie obronności ani w ogóle nic one wówczas dla kraju nie robiły tylko leciały sobie posłuchać akademii na cześć, tak za pięć pokoleń będą polskie dziatki w rocznicę wybuchu II wojny światowej recytować wiersze na cześć morderców z grupy o nazwie żołnierze wyklęci, będą powiewać czarne flagi ONR, gromady gównojadów po podstawówkach będą z maczetami latać po mieście z pieśnią o Lechu na ustach. O Lechu Wałęsie, który był Kaczyńskim. Tylko.... gdzie będzie Jarosław? Mam cichą nadzieję, że na śmietniku historii. Bo dla tępaków z nowych pisowskich szkół dwóch bliźniaków to będzie o jednego za dużo.
Dobranoc.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz